Do dna czy od dna part II
05 stycznia 2020, 22:07
Napisałam o wiele, wiele więcej. Ale jak to w życiu bywa, przynajmniej moim, gdy dałam "zapisz" komputer padł i zamiast "zapisz" było k....
A pisałam dobrze. Bo mnie oczyściło. Aż do łez. Ale takich pozytywnych. Oczywiście teraz już nie uda mi się powtórzyć tego, co wcześniej napisałam, a odtworzenie tego byłoby tylko próba naśladowania własnych emocji, ale mam ich w sobie wiele. I na bardzo wiele sposobów mogę opowiadać o tym, jaki ból towarzyszył mi na codzień. Mam nadzieję, że ten czas przeszły nie jest przedwczesnym okrzykiem zwycięstwa. Zwycięstwa nad marazmem i walką o niemożliwe. Mam nadzieję, że rzeczywiście odbijam się od dna. Że to, co najgorsze już za mną. Że nie okłamuje samej siebie. Że idę ku górze, a nie zamiatam dupą po dnie wzdłuż i wszerz złudnie myśląc, że jest stabilnie. Bo nadzieja moi drodzy to jedyna moc, która towarzyszy mi cały czas. Teraz jest to nadzieja, że jutro nie dopadnie mnie znowu myślenie o tym, że moja historia jest niesprawiedliwością i pstryczkiem w nos danym przez boga. Co do boga, daleka jestem od proszenia go o coś, jeszcze dalsza od przepraszania, ale im dalej od niego tym bliżej do stwierdzenia, że warto wierzyć w los. Więc wierzę, a przynajmniej chce wierzyć że wierzę. Może dopiero tej wiary w los się uczę, ale niebywale nauka ta ułatwia mi radzenie sobie z poczuciem klęski, traumy i rany zadanej prosto w serce. Ten mój pakt z losem pozwala mi raxjobalizować to, czego wytłumaczyć się nie da, bo przecież przyczyna naszej bezpłodności pozostaje nieznana pomimo dziesiątek badań i zabiegów. Wygodnie mi z tym losem, z tą koncepcją która układa mi w głowie burdel, który narastał przez kilka lat. Dobrze mi z tą wygodą. Dobrze mi, nawet jeśli się okłamuję. Ponoć cel uświęca środki, a kłamstwo w dobrej wierze to nie kłamstwo... Bez względu na to czy to rodzaj zakłamania, czy faktycznie jakieś katharsis, jest dobrze. I pomaga nam to.
Mówiąc o nas, a nie o sobie, musicie wiedzieć, że moja historia nie dotyczy tylko mnie i mojego brzucha. Nie popsuła tylko mnie. Nie zatruła tylko mojego życia. Ta historia o bezpłodności dotknęła też mojego P. On też cierpi. Cierpi, bo ja cierpię. Cierpi bo nie potrafi mi pomóc, cierpi bo wkłuwajac kolejne igły w mój brzuch odmierzał odległość pięciu centymetrów od pępka z taką dokładnością, jakby miało to zaważyć na życiu tysiąca ludzi. Cierpi bo mnie kocha. Cierpi bo jest bezradny w tej sytuacji tak jak ja, a wspólne życie nauczyło nas czegoś zupełnie innego. Cierpi bo nie wie dlaczego. Kocham mojego P. Nie tylko za to, jaki jest, ale że jest. I tak sobie myślę, że to że pozwolił mi zejść na dno bezradności i rozpaczy, to że był że mną cały ten czas nie rozumiejąc moich emocji, pozwoliło mi się od tego dna oderwać. On po prostu był. Czuwał nade mną jak anioł stróż. Byłam jak Łitnej Hjuston, a P lajk maj bodygard! Dobry człowiek.
A propo dobrych ludzi. Będąc bezdzietną matką trzeba takich ludzi wokół siebie mieć. A jak się ich nie ma trzeba gromadzić. To jest wojna. Trzeba mieć swoją armię. I ja taka armię mam. Nielicznym szwadron wiecznie obecnych, niech im los przychylny będzie. Ale o nich innym razem. Bo to temat poważny, z odpowiednią starannością i szacunkiem trzeba do niego podejść. Bo tym ludziom, moim współżołnierzom, należy się stałe miejsce w moim sercu ♥. Oni są jak drewniane pale podtrzymujące śypiący się dom.
Dodaj komentarz