Wpis 2020-02-01, 18:57


Autor: emilia_mista
01 lutego 2020, 19:16

Docenia się za późni wiele rzeczy. Wielu ludzi i wiele chwil. Szkoda. Bo jak się docenia, to za wczasu człowiek może być wdzięczny losowi za to, co ma, za to, co go spotkało i co trwa. Za późno też przepraszamy lub, nie daj bóg lub inny stwór, nie przepraszamy w ogóle. A jedno z drugim, to znaczy wdzięczność z przeprosinami, ma że sobą więcej wspólnego niż nam się wydaje. Powinniśmy, przede wszystkim, sami siebie przeprosić za to, że nie doceniamy swojego życia. Bo to odbiera nam radość życia. To nie pozwala nam się cieszyć z dobrych chwil, dobrych uczuć, dobrych stanów, dobrych emocji. Sami sobie blokujemy drogę do szczęścia. Sami sobie ograniczamy prawo do bycia zadowolonym z życia. Bo kto powiedział, że cieszyć można się tylko z wielkich spraw? Chyba nikt.... A nawet jeśli, to kto określił czym jest wielka sprawa? A odniesieniu do mojego życia nikt tego nie zrobił. Nikt prócz mnie samej. Ambicja, inna niż zawodowa, może być destrukcyjna. Ambicją życiowa bywa zgubna. Mąci w głowie i narzuca ton wyścigu naszej codzienności. Zamiast zwojów pozytywnych myśli, głowa napakowana jest zwojem oczekiwań wobec tego co ma być, ma się stać, ma nadejść. Głowo. Głowo! Głowo, oszalałaś?
Tak mi dobrze czuć, że powoli zaczynam się uczyć doceniać. To co mam, kogo mam, jakie uczucia mam dzięki temu. Powoli zaczynam też przepraszać za to, że krzywdziłam innych swoją krzywdą. Niby w imię przyjaźni, niby dla oczyszczenia duszy, niby dlatego że przyjaźń jest od tego aby płakać w rękaw. Ale nikt nie określił tego, jak bardzo przyjaźń jest odporna na takie obciążenia. Nikt nie zmierzył rozciągliwości tej relacji. Zmierzyć się nie da. To po prostu pęka. Moja przyjaźń popękała w szwach. Przez to, że jedynym tematem w moim życiu, tematem nadającym sens mojemu życiu, a raczej tym który ten sens odbierał, było to, że nie możemy mieć dzieci. I jad który we mnie tkwił, rozelwałam wokół. Tak jakby studnia cierpienia miała nagle przerodzić się w studnie szczęścia. A ona, po prostu musiała wyschnąć. Ona po prostu musiała się wyczerpać.
Dziś, na kilka dni przed drugą próbą in vitro, myślę sobie, że sporo spierdoliłam po drodze. Po drodze podczas której nie zauważałam niczego innego jak tylko cierpienia, bólu i kłód, które świat rzucał mi pod nogi... Ale myślę też sobie, że i tak będzie co ma być. I że nie mam najmniejszego nawet wpływu na sprawczość swoich pragnień. Mam wpływ na podporządkowanie się nakazom i zakazom lekarza, mam wpływ na to żeby zarabiać na tą kurewsko drogą drogę do szczęścia, mam wpływ na to, co jestem w stanie zdziałać swoją głową i ciałem. Ale nie mam wpływu na całą resztę, na magię, która - według mnie - jest elementem życia, każdego życia, każdej historii, każdej nadziei, każdego działania a raczej jego rezultatu. Po prostu nie jestem losem i nie mogę wchodzić w jego kompetencje. I tak mi lekko z tą świadomością, tak bardzo mnie ta lekkość ciszy, że hej! I napawa mnie dumą ta lekkość, tak dumą! Mam nadzieję, że to nie chwilowe. Że nie zabierze mi tego już mój strach, poczucie nieszczęścia, niesprawiedliwości, bólu, bezsensu istnienia, upokorzenia, niespełnienia itd itd. Że pomimo moich 75 kg lekkość ta będzie mi w życiu towarzyszyła. Oby tak było!

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz